Mój przyjaciel, badacz literatury queerowej, Piotr Sobolczyk zauważył, że w wielu tekstach kultury, a i generalnie w polskiej debacie publicznej istnieje wyraźny podział na gejów dobrych i gejów złych. Przy czym ci pierwsi to geje pasywni, a ci drudzy aktywni. I nie, nie chodzi o pozycje w akcie seksualnym, choć, jak pokażę za chwilę, podział ten ma również wpływ na przebieg scen erotycznych.
Najłatwiej wyjaśnić w czym rzecz na przykładzie popularnej literatury gejowskiej, której sporo ostatnio powstaje w Polsce. Przeważnie jest ona zbudowana na takim oto schemacie: do stolicy przyjeżdża z prowincji młody, ładny, szczupły i niewinny chłopak, pragnący zrobić karierę i znaleźć miłość w wielkim mieście. Z miejsca wpada w łapy warszawskich gejów demonicznych, którzy nim manipulują, gwałcą go, a nawet mordują. Ci źli geje to właśnie geje aktywni. Dzierżący władzę polityczną lub medialną, produkujący programy w stylu „Top Model” albo załatwiający nieustannie jakieś szemrane interesy. Potężni, wpływowi, dwulicowi, podli, perfidni i cyniczni. Oczywiście muszą ćpać na potęgę i urządzać wyuzdane, sadomasochistyczne orgie na jachtach lub w swoich przepastnych apartamentach.
W szerszym kontekście społecznym schemat ten przekłada się na negatywnie wartościowanych przez tzw. ogół (ale i przez wiele osób LGBT+) gejów, którzy prowokują, bluźnią, wymachują sztandarem albo gołą dupą, i gejów, którzy są cisi, skromni, schludni i nieprzegięci, więc „zasługują na miłość”.
Krótko mówiąc, dobry gej to ofiara. Ktoś, nad kim można się pochylić z troską i kogo należy otulić swoim wspaniałomyślnym współczuciem. Stąd już tylko krok do stwierdzenia, że dobry gej to martwy gej. Kino przecież pełne jest martwych gejów. Martwych lesbijek też. A zwłaszcza martwych osób trans; dla nich jednak w polskim kinie nie ma na razie miejsca. Jeśli więc używam cały czas słowa „gej”, to nie dlatego, by wykluczyć inne literki akronimu LGBT+. Po prostu na przykładzie gejów najwyraźniej widać różne klisze, bo najwięcej tych gejów w książkach i filmach.
Jak w takim razie podział, o którym wspomniałem, przekłada się na najnowsze polskie kino? Przypatrzymy się filmom, które trafiły w ostatnim roku na nasze ekrany, a w których występują postacie nieheteronormatywne. Uwaga, będę spojlerował!
„Ostatni komers” Dawida Nickla opisuje życie nastolatków w prowincjonalnym mieście. Wśród bohaterów jest też drobny, szczupły chłopak, który skrycie, pasywnie kocha się w muskularnym koledze. Gdy wreszcie nieśmiało próbuje pokazać mu swoją miłość, zostaje odtrącony ze słowami: „Nie jestem pedałem”. Koniec filmu. Inny mój przyjaciel, który „Ostatni komers” obejrzał, wzruszył ramionami i zapytał, co takiego gejowskiego było w tym filmie. Przecież chłopcy nawet się nie pocałowali. Heteronorma kolegi muskularnego też nie została zakwestionowana.
„Prime time” Jakuba Piątka. Nie wiemy dokładnie, czy chłopak, który wkracza z bronią do Telewizji Polskiej, jest gejem. Możemy tak domniemywać, bo dzwoni do chłopaka, który ewidentnie go odrzucił. Bohater chce coś wygarnąć przed kamerami szerokim rzeszom telewidzów, być może opowiedzieć im o swoich problemach i frustracjach. Oto ofiara, która postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce, zagrać ze światem na własnych warunkach. Ale zostaje spacyfikowana i wrzucona do policyjnej suki. A my możemy jedynie uronić nad nią łzę.
Tłem „Hiacynta” Piotra Domalewskiego jest akcja z połowy lat 80., gdy milicja spisywała mężczyzn homoseksualnych i sporządzała ich teczki. Kryminał, według nagrodzonego w Gdyni scenariusza Marcina Ciastonia, skupia się na śledztwie w sprawie morderstwa pewnego prominentnego geja (kolejny tęczowy trup). Dla milicji zabójstwo to jest pretekstem, by intensywnie inwigilować homoseksualne środowisko. Mamy więc w „Hiacyncie” galerię gejów zahukanych, zastraszonych, budzących litość. Złapanych na pikietach, zmuszanych do podpisywania „oświadczenia o byciu homoseksualistą”, oświadczenia, które może być argumentem ostatecznym, gdy padnie propozycja współpracy z organami bezpieczeństwa. Mamy też gejów miłych i dobrych reprezentowanych przez studenta Arka. Siedzą ci geje po kawiarniach i narzekają na Polskę. Ale mamy także gejów złych, no właśnie aktywnych, jak choćby będący w ciągłym ruchu typek tak sugestywnie zagrany przez Tomasza Włosoka, trudniący się stręczycielstwem. Najgorsi są jednak, oczywiście, źli, demoniczni, rozwiąźli geje ubecy, udający maczo-heteryków, bo tylko taka persona daje prawo do działania i do władzy. Wypełniający „Hiacynta” klimat kina noir trochę za bardzo kojarzy mi się ze swojską „kryminogenną” narracją, która obowiązywała w latach 80. w polskich mediach, gdy mowa była o homoseksualistach. Zgodnie z nią każdy homoseksualista albo musiał popełnić jakieś przestępstwo, albo stać się jego ofiarą. Albo jedno i drugie.
Tę symetrię oprawcy–ofiary zakłóca nieco główna postać, młodego milicjanta Roberta (Tomasz Ziętek). To on prowadzi śledztwo w sprawie wspomnianego morderstwa. Poznajemy go, gdy jest aspirującym hetero-macho, ma się żenić i iść drogą kariery wyznaczonej przez ojca, także oficera Milicji Obywatelskiej. Robert wnika w środowisko gejowskie i niespodziewanie, również dla siebie, zaczyna kwestionować swoją tożsamość seksualną. Ale czy aby na pewno kwestionować? W końcu ten seks Roberta z Arkiem to był po pijaku (z milicjantem na górze, naturalnie). A może w ogóle było to tylko działanie operacyjne? Zdaje się, że twórcy sami nie bardzo wiedzą, kim Robert ma być – mówią więc „pas” i pozostawiają wątek w zawieszeniu. W końcowym ujęciu bohater siedzi na nabrzeżu, czekając na oprawców, tak jakby nie mógł się zdecydować, czy zostać gejem pasywnym i uciec ze swoim kochankiem gdzie pieprz rośnie, czy pozostać w roli jedynego sprawiedliwego aktywa – maczoheteryka, stawiającego czoła innym (malowanym?) maczoheterykom.
Wreszcie „Wszystkie nasze strachy” Łukasza Rondudy i Łukasza Gutta. Tutaj początkowo sytuacja wydaje się inna, pojawia się bowiem wreszcie jawny gej, który jest aktywny. Na przykład staje na czele protestu rolników. Daniel nie kryje się ze swoją orientacją, jest dobrze zintegrowany z wiejską społecznością, a zarazem udaje mu się zachować autonomię. Poza tym jest artystą, a artyście wolno więcej, nawet być gejem. Przez figurę artysty można bezpiecznie pokazywać różne „ekstrawagancje”, także seksualne. Nie kto inny jak Krzysztof Zanussi powiedział ostatnio w rozmowie z Moniką Olejnik, że w sztuce wolno „się obnosić” ze swoją seksualnością, ale „w życiu codziennym, ulicznym powinna to być raczej sprawa dyskretna”. Daniel jest gejem i w sztuce, i w życiu, co niewątpliwie należy uznać za progres w stosunku do modernistycznych sentymentów Zanussiego. Choć ze swoją seksualnością bohater też się nie obnosi, załatwia ją dyskretnie w polu, pod drzewem.
Obnosi się natomiast ze swoim katolicyzmem. Gdy jego koleżanka lesbijka popełnia samobójstwo (o, i następny tęczowy trup!), Daniel postanawia swą wiarę zademonstrować jeszcze bardziej. Dramat dziewczyny potraktowany został w filmie pobieżnie i schematycznie. Z fabuły wynikałoby, że powiesiła się, bo ktoś krzyknął pod jej oknami: „Ty lesbo!”. Równie mało wiemy o kochanku głównego bohatera, Olku, poza tym, że boi się własnego cienia, jest młodszy i szczuplejszy od Daniela, a więc – jakież to nudne! – obowiązkowo musi odgrywać w seksie rolę pasywną (na marginesie – nie chciałbym się czepiać, ale widać w scenie seksu, że Olek nie zdjął niebieskich spodni).
Daniel, gej katolik, chce w ramach ekspiacji za śmierć Jagody urządzić we wsi drogę krzyżową. Tym samym porzuca działania praktyczne na rzecz działań symbolicznych, czyli w tym wypadku PASji. Podporządkuje tragedię dziewczyny katolickim kategoriom winy, cierpienia, pokuty, żalu za grzechy (bo „wszyscy jesteśmy grzesznikami”). Upamiętnia Jagodę lesbijkę symbolem, który ją de facto zabił, jeśli zważyć na to, że w ostatnich dziesięcioleciach krzyż stał się w Polsce narzędziem przemocy, nie tylko kościelnej, ale też państwowej, politycznej, społecznej. Pomysł, że wojny kulturowe w naszym kraju można zakończyć, zwiększając jeszcze liczbę krzyży w przestrzeni publicznej, wydaje mi się… jakby to powiedzieć… Naiwny? Nierozsądny? A może po prostu obłąkany? W każdym razie rację ma sołtyska, która napomina Daniela, że lepiej by się zajął odstraszaniem dzików.
„Wszystkie nasze strachy” to jeden z tych polskich filmów, w których ludzie ze sobą nie rozmawiają (pewnym wyjątkiem są krótkie sceny Daniela z babcią), ale wyłuszczają, deklarują i perswadują. Dlatego szybko „Strachy” zaczynają zmierzać w kierunku niespecjalnie odkrywczego „dyskursu”, ten zaś wpada w tak ukochany przez nas symetryzm. Ilustruje to najlepiej scena konferencji prasowej, w czasie której jeden dziennikarz krzyczy o „syndromie sztokholmskim” geja katolika, a druga dziennikarka oskarża Daniela o profanację symboli religijnych. Patowa sytuacja. Daniel zaś milczy (pasywnie), bo pewnie nosi w sobie jakąś wyższą mądrość. Ale jaka to mądrość, tego się z filmu nie dowiemy. Ja może tylko podpowiem, że u podstaw nowoczesnego ruchu LGBT+, który całkiem sporo w świecie osiągnął, stoi słowo „duma”, a nie „pokuta”.
Zastanawia mnie entuzjazm, z jakim został przyjęty werdykt jury ostatniego festiwalu w Gdyni, gdzie „Wszystkie nasze strachy” dostały Złote Lwy. Mam wrażenie – i tu na chwilę porzucam meritum, by oddać się spekulacjom – że oprócz okrzyków radości usłyszałem także potężne westchnienie ulgi. Światła część publiczności wie, że bycie homofobem jest już dzisiaj obciachem, a nawet – w świetle tego, co robi nasza władza – draństwem. Ponieważ jednak większa część tej światłej części została wychowana po katolicku, to odczuwa pewien dyskomfort, mający swoje źródło w etosie dawnego „Tygodnika Powszechnego” czy Klubu Inteligencji Katolickiej. W końcu wykładnia Kościoła w kwestii homoseksualizmu się nie zmieniła. Nadal jest to „słabość”, nadal są to „niewłaściwe skłonności”, „brzemię”, „powołanie do życia w samotności” etc. Nadal osobom homoseksualnym trzeba okazać „dyskretne współczucie”. Film „Wszystkie nasze strachy” ten dylemat rozwiązuje, stąd i entuzjazm. Po prostu jest to film, który dobrze robi ludziom na tolerancję.
Ale rozwiązanie jest pozorne. Czytam w recenzjach, że „Strachy” próbują pogodzić homoseksualizm z katolicyzmem. Tylko że z katolicyzmem nie da się niczego pogodzić, bo katolicyzm ma – w warstwie symbolicznej i organizacyjnej – strukturę pionową. Nawet więc jeśli Kościół zaakceptuje osoby LGBT+, to zawsze będzie to akt łaski. Nigdy partnerstwo. Tak jak Kościół nie traktuje po partnersku wszystkich innych swoich wiernych, którzy mają być jedynie pasywnym stadem owieczek.
Uderzające, jak bardzo narracja tycząca osób LGBT jest w Polsce oparta na celebrowaniu cierpienia. Jedni twierdzą, że cierpienie uszlachetnia, ja jednak uważam, że cierpienie przede wszystkim paraliżuje. Chyba że staje się zaczynem wkurwu. A widzieliście w polskim kinie jakiś wkurw? Może widać go w niektórych filmach Smarzowskiego, ale one są mocno hetero.
Zafiksowanie się na cierpieniu bywa bardzo wygodne. Ofiary mogą w kółko powtarzać, że są biedne i dyskryminowane. Ale i tym, którzy patrzą, widok cudzego cierpienia – że zacytuję Susan Sontag – przynosi wiele moralnej satysfakcji. Stawia ich w pozycji uprzywilejowanej, sterylnej etycznie, pozbawionej dysonansu poznawczego, dającej im poczucie, że mają do tego cierpienia stosunek właściwy, a jednocześnie są poza jego zasięgiem. Każdy z cierpienia może więc wyciągnąć jakieś korzyści.
Nieprzypadkowo też wszystkie wymienione wyżej filmy są poważne, a nawet ponure, z nielicznymi i bladymi przebłyskami poczucia humoru. Dowcip, ironia podważyłyby przecież status tych filmów, opowiadających o rzeczach, z których śmiać się nie należy. Tylko że najlepsza w „Hiacyncie” jest sekwencja prywatki, w czasie której można przez chwilę odetchnąć od dusznej atmosfery i oddać się wraz z bohaterami kilku radosnym, bezinteresownym czynnościom, takim jak chociażby taniec. Jedynie w tym fragmencie z gejów zostaje zdjęty ciężar ofiary.
Tu anegdota. Jakiś czas temu dostałem do konsultacji scenariusz krótkometrażówki. Bohaterowie, para chłopaków, poznają się w klubie gejowskim, po czym idą do domu jednego z nich. Nieszczęście zaczyna się już na schodach, bo trzeba tak wejść, żeby sąsiedzi niczego nie zauważyli. Potem, owszem, jest scena seksu, ale smutna, taka, w której faceci jęczą nie z rozkoszy, a z rozpaczy nad własnym życiem. Na końcu zaś właściciel mieszkania dowiaduje się, że jego siostra zginęła w wypadku.
Zapytałem autora scenariusza, dlaczego wszyscy tutaj tak przez cały czas cierpią, nawet w czasie seksu. Odparł, że na wesołe filmy o gejach przyjdzie w Polsce czas za 30 lat. W efekcie więc powstają u nas filmy, które na Zachodzie kręciło się co najmniej 30 lat temu.
A skoro jesteśmy przy filmach zachodnich… Przez wiele lat, gdy jakiś film o tematyce gejowskiej zyskiwał w świecie uznanie i dostawał nagrody na najważniejszych festiwalach, w polskiej prasie pojawiała się obowiązkowa formułka, że „to nie jest film gejowski, tylko uniwersalny”. Proszę zerknąć do recenzji np. „Tajemnicy Brokeback Mountain”. Gejowski to mógł sobie być co najwyżej pornos albo marna komedyjka. Przy czym standardy owej uniwersalności wyznaczali u nas rzecz jasna biali katoliccy mężczyźni (ponoć) heteroseksualni.
Przypuszczalnie więc twórców polskich filmów o tęczowej tematyce ucieszy to, że nie uważam ich dokonań za kino gejowskie. Z dwóch co najmniej powodów. Po pierwsze – choć osoby niehetero były zaangażowane na różnych etapach w powstanie tych filmów, to jednak ostatnie słowo należało do heteroseksualnych reżyserów i aktorów (no chyba że czegoś nie wiem). Wyjątkiem jest autor „Ostatniego komersu”, Dawid Nickel, który otwarcie deklaruje przynależność do środowiska LGBT+. I tylko w jego filmie widzę chwilami gejowskie spojrzenie i gejowską wrażliwość.
Nie chodzi mi tu wcale o ortodoksję, o zakaz poruszania tematyki LGBT przez heteryków, lecz o demokrację. O równość, o prawo do własnego głosu, własnej reprezentacji i własnych wizji. Tu moglibyśmy otworzyć rozmowę o tym, co na Zachodzie zwie się cultural appropriation (kulturowe zawłaszczenie), ale nie sądzę, by polskie kino było już na nią gotowe.
Powód drugi jest taki, że według mnie w nowoczesnym kinie LGBT+ homofobia nie może być głównym napędem akcji. Owszem, może istnieć jako element rzeczywistości, w Polsce trudno przecież od niej abstrahować. Nie powinna jednak stać w centrum opowieści. Bo, jak pisałem wyżej w rozważaniach o cierpieniu, taki sposób prowadzenia narracji ugruntowuje status quo. Sprowadza dyskusję do kilku pustych a słusznych frazesów i chwytających za serce deklaracji. Homofobię trzeba przezwyciężyć, a nie nad nią płakać. Dopiero wtedy będziemy mieć poczucie, że dokonuje się jakaś zmiana.
„Czarna owca”, reż. Aleksander Pietrzak, fot. mat. prasowe, Syliwa Olszewska
Dlatego za naprawdę przełomowy w pokazywaniu osób niehetero polski film uważam komedię obyczajową Aleksandra Pietrzaka „Czarna owca”, gdzie mamy wątek lesbijski – żona, matka i nauczycielka dokonuje coming outu. Wątek to drugoplanowy, ale pełnowartościowy, partnerski i pozbawiony minoderii. Homofobia pojawia się w nim marginalnie, tylko w kontekście katolickiej szkoły, z której bohaterka zostaje zwolniona. Nigdy jednak nie jest bronią w rodzinnych rozgrywkach, choć podświadomie aż czekamy, by mąż krzyknął do żony: „Ty lesbo!”. Chwała twórcom, że nie poszli na łatwiznę, bo odejście od grania ofiary i grania ofiarą w stronę, niech będzie, happy endu działa naprawdę odświeżająco.
Wygląda więc na to, że to polskie kino popkulturowe, a nie ambitne, nagradzane na festiwalach, uświadamia nam, że mimo wszystko mieszkamy w Europie roku 2021. Kino ambitne, słuszne, zatroskane wciąż posługuje się językiem „opresora”, co, nie powiem, budzi mój wkurw, gdy sam zawsze starałem się w swojej działalności pisarskiej i publicystycznej nie mówić tego, co większość chciałaby usłyszeć. Dlatego też czuję się często niezrozumiany. Ale trudno, najwyraźniej jest to ofiara, którą muszę ponieść.