Nic mnie tak nie wnerwia w kinie jak produkcje bożonarodzeniowe z ich słodkopierdzącą konwencją, tudzież obowiązkowym zestawem komunałów i pobożnych życzeń. „Mandarynka” Seana Bakera jest chyba pierwszym filmem świątecznym, który budzi mój szczery zachwyt. Ale też o tym, że jego akcja toczy się 24 grudnia dowiadujemy się gdzieś koło dwudziestej minuty, gdy pijany w sztok klient taksówki puszcza pawia i protestuje jękliwie, bo kierowca wywala go z samochodu: „Uspokój się! Jest Wigilia! Gdzie twój świąteczny nastrój!”. Dla wielu mieszkańców i mieszkanek słonecznego Los Angeles (tytuł filmu nawiązuje podobno do koloru tutejszego nieba w czasie zachodu słońca) to po prostu kolejny dzień harówki. Zwłaszcza dla tych, którzy pracują na ulicy. Familijna presja sprawia bowiem, że spora część ojców rodzin szuka w Wigilię kogoś, kto ulży im w świątecznym stresie.
Dla głównych bohaterek filmu, czarnoskórych transseksualnych prostytutek, Sin-Dee Relli (Kitana Kiki Rodriguez) i Alexandry (Mya Taylor) jest to jednak dzień szczególny. Sin-Dee właśnie wyszła z więzienia, do którego trafiła z paragrafu o posiadanie narkotyków na prawie miesiąc zamiast swojego chłopaka, a zarazem alfonsa, Chestera (James Ransone). Alexandra natomiast ma wieczorem po raz pierwszy wystąpić w klubie jako piosenkarka. Lecz atmosfera święta zostaje już w pierwszych minutach filmu gwałtownie przerwana, bo Sin-Dee dowiaduje się od Alexandry, że Chester zdradził ją pod jej nieobecność i to z „rybiarą”, jak w środowiskowym slangu nazywa się cispłciową kobietę z waginą. Wkurzony Kopciuszek (Sin-Dee Rella to, oczywiście, homonim słowa „Cinderella”) rusza z kopyta, tj. z wysokiego obcasa w miasto, by dorwać wiarołomnego księcia i jego nową wybrankę.
I taka właśnie jest cała „Mandarynka”. Najprościej rzecz ujmując, nie opieprza się. Nie traci czasu na gry wstępne, umizgi do „normalnej” widowni, na apele o tolerancję, na tłumaczenie, usprawiedliwianie czy choćby oswajanie z bohaterkami. Rzuca nas od razu na głęboką wodę, ale ma w sobie tyle energii, humoru i błyskotliwości, że można się w świecie przedstawionym poczuć, dlaczego nie?, jak… rybiara w wodzie. Alexandra i Sin-Dee to nie są miłe i ciche ofiary biologicznej pomyłki oraz patriarchalnego systemu. To laski głośne, zawzięte, wygadane, chwilami wulgarne, nauczone walczyć o swoje. Nie zamierzają być zakładniczkami żadnych większościowych dyskursów, raczej one biorą zakładników. Sin-Dee, na przykład, udaje się w końcu dopaść kochanicę Chestera i ciągnie ją potem za kudły ulicami Los Angeles. Na tle przyjaciółki Alexandra wydaje się spokojniejsza, bardziej wycofana, ale i ona potrafi sięgnąć po argument ostateczny. „Zapominasz, że ja też mam kutasa” – krzyczy do klienta, który nie chce jej zapłacić, a następnie rzuca się na niego z pięściami.
W ich historie wplata reżyser i scenarzysta wątek jednego z klientów, ormiańskiego taksówkarza, Razmika (Karren Karagulian), który, choć żonaty i dzieciaty, gustuje w paniach z penisami. Śledzi go jego własna teściowa, nieznająca angielskiego stateczna pani w panterce. Wszyscy bohaterowie z różnych porządków społecznych spotkają się pod koniec w knajpie na rogu sprzedającej paczki, gdzie dochodzi do bardzo zabawnego qui pro quo. Nie należy jednak spodziewać się operetkowego happy endu, Baker bowiem przy całym swym komediowym impecie, nie traci z oczu realistycznego wymiaru opowieści. Bezczelne bohaterki nie unikną więc ani wyzwisk, ani poniżeń, ani klęsk, jakich nie szczędzi im rzeczywistość. Pytanie o to, dlaczego muszą zarabiać na życie prostytucją, nie rozpłynie się w „uniwersalnej” historii zdrady, a jedyną bronią przed nieprzyjaznym, „większościowym” światem pozostanie przyjaźń wykluczonych.
„Mandarynka”, reż. Sean Baker. USA 2015, w kinach od 11 grudnia 2015 Ale wszystko to podane jest bez hipokryzji, morałów i martyrologicznych tonów charakterystycznych dla filmów o dyskryminowanych i deprecjonowanych. „Mandarynka” jest niewątpliwie świętem, a może i przełomem w obszarze nie tylko kina LGBT, lecz i szerzej – kina niezależnego. Oto bowiem mamy z życia wziętą historię przedstawicielek dwóch mniejszości – rasowej i seksualnej , która nie służy jako sterylny, pełen udawanego współczucia wehikuł dla „normalsów”, liczących na splendor i liczne nagrody za filantropię (vide casus Jareda Leto w „Witaj w klubie”). Główne postaci rzeczywiście zagrały osoby transseksualne z podobnym życiorysem co Alexandra i Sin-Dee, całość zaś pełna jest seksualnych dosadności i jędrnych scen, wspomaganych jeszcze intrygującym miksem muzycznym (na ścieżce dźwiękowej mieszają się kawałki klasyczne, świąteczne plumkanie i rytmiczne dźwięki techno). Efekt okazał się na tyle atrakcyjny, że film wykroczył poza wąski obieg festiwalowy, zdobył 4 nominacje do nagród amerykańskiego kina niezależnego i podoba się nie tylko mniejszościowej publiczności, mimo iż nie znajdziemy tutaj koncesji na rzecz mieszczańskich gustów. Także technologicznie „Mandarynka” wyróżnia się tym, że została nakręcona dwoma iPhonami, co niewątpliwie ułatwiło realizację i uzyskanie autentycznych reakcji od naturszczyków nieoswojonych z kamerą. Niedoskonałości obrazu czy dźwięku na ekranie jednak nie widać, gdyż zarejestrowany materiał poddano gruntownej postprodukcji. Rewolucja technologiczna idzie więc pod rękę ze zmianami obyczajowymi, niewątpliwie wpływając na demokratyzację kina i równościowe traktowanie tego, co do niedawna mogło mieć co najwyżej status egzotycznego obrazka z dalekiego marginesu.