Dysonans poznawczy to pierwsze wrażenie, jakie pojawia się podczas lektury „Uwielbianych” Oriany Fallaci. Bierze się on z tego, że owi „uwielbiani” to gwiazdy, które przeszły już do mitologii kina, więc dzisiaj pisze się o nich w nastroju romantycznym i tonie egzaltowanym. Tymczasem dla Fallaci to nie są żadne świętości, tylko jej współcześni, których traktuje trzeźwo i bez sentymentów, zwłaszcza że część z nich poznała osobiście. Nie mamy do czynienia z wyznaniami fanki, przejętej tym, że dane jej było porozmawiać z wielką Ingrid Bergman. Przeciwnie – włoska dziennikarka widzi w gwiazdach biedne istoty, które muszą tańczyć tak, jak im zagrają bossowie przemysłu filmowego.
Tworzy te teksty w latach 1954–1959 i publikuje je w piśmie „L’Europeo”. Żyje wciąż Marilyn Monroe, Audrey Hepburn jest świeżo po sukcesie „Rzymskich wakacji”, a Brigitte Bardot jeszcze nie zagrała w „I Bóg stworzył kobietę”. Oriana dobrze zna osiągnięcia zawodowe sław (choć zdarza się jej popełniać drobne błędy rzeczowe), ale ich życie prywatne zna wręcz znakomicie. O perypetiach miłosnych Avy Gardner pisze tak, jakby nie wychodziła z jej sypialni, a krótki żywot Jamesa Deana opisuje niemalże dzień po dniu. W narracji Fallaci nie ma miejsca na zawahania czy białe plamy. Wie wszystko, prześwietliła wszystkich, dotarła wszędzie i opowiada nam o tym sugestywnym stylem. Podziw dla jej „riserczu” miesza się jednak z nieufnością. Bo niby jak poznała intymne szczegóły? Ile dodała od siebie, ile ubarwiła?
Nie sądzę jednak, żeby w tamtych czasach ktoś zadawał jej niewygodne pytania. Szerokim rzeszom „zjadaczy chleba” reportaże Fallaci przybliżały postacie z kinowego parnasu, a jednocześnie dawały niedyskretny wgląd w ich prywatność. Polemizowałbym więc ze stwierdzeniem, że Oriana jakoś szczególnie demitologizuje w swoich tekstach Hollywood. Mimo bogactwa faktów i szczegółów nie mam poczucia, by gwiazdy zostały pokazane z nowej, zaskakującej perspektywy. Fallaci potwierdza to, co wiadomo, tyle że potwierdza na zimno, bez popadania w nabożny zachwyt. Monroe jest więc pogubioną seksbombą, czasem też zabawną, Audrey Hepburn „anty-Marilyn”, kobietą dzieckiem, idealnym materiałem na cichą, wierną żonę. Anna Magnani to mamma, która ponad karierę przedkłada opiekę nad chorym synkiem, zaś łysy Yul Brynner kusi swą tajemniczą, egzotyczną biografią. Fallaci raczej zaspokaja ciekawość czytelników spragnionych niedyskrecji, niż wystawia ich na ciężką próbę deziluzji i desakralizacji. Uwielbiani są ludzcy, ale niewątpliwie też boscy, bo osiągnęli sławę i stali się bohaterami zbiorowej wyobraźni. Jak w greckiej mitologii, gdzie także opowiada się o słabostkach, przygodach i romansach bogów.
Fallaci najlepsza jest wtedy, gdy włącza w te opowieści siebie – opisuje, jak to bezskutecznie szukała w Nowym Jorku MM albo jak woziła z Włoch spaghetti dla Sophii Loren. Wtedy staje się dla nas pośredniczką między Olimpem (nie takim niedostępnym, jak się wydawało) a ziemskim padołem. Lubię też te momenty w książce, w których autorka jest dowcipna (np. kiedy opisuje niezadowolenie Gregory’ego Pecka, zamęczanego przez dziennikarzy pytaniami o Monroe, z którą miał kręcić film) lub bezwzględnie złośliwa. Na przykład wobec Bardotki, ukazanej tutaj jako idiotka uwieszona ramienia Rogera Vadima, który tłumaczy jej, że „samoloty latają, bo mają silnik”.
Z feministycznego punktu widzenia fragment książki poświęcony BB jest więcej niż wątpliwy, zresztą tłumaczki – Natalia Mętrak-Ruda i Anna Osmólska-Mętrak – na wstępie ostrzegają, że Fallaci zdarza się używać „pojęć, które współcześnie uważamy za obraźliwe”, zwłaszcza wobec kobiet i osób czarnych. Zarazem w tym tekście Oriana najcelniej pokazuje seksizm i patriarchalny charakter filmowego show-biznesu. Aktorki mają mieć wymiary i sex appeal; jak nie mają, to się je ugniata i kształtuje, aż osiągną stan pożądany. Segreguje się je według typów kobiecości, które mają reprezentować na ekranie. Aktorzy natomiast muszą być silni, muskularni, władczy. Ale powinni też mieć intrygującą przeszłość i bogate życie wewnętrzne, które w przypadku aktorek jest zbędne, wręcz szkodliwe.
Fallaci rzadko opisuje swoje bohaterki jako istoty autonomiczne, zawsze towarzyszy im męskie ramię i męskie spojrzenie. Hepburn jest więc w pierwszym rzędzie żoną Mela Ferrera, o MM dziennikarka rozmawia z jej mężem, Arthurem Millerem. Ava Gardner to ciąg nieszczęśliwych miłości, w tym zwłaszcza do Franka Sinatry, i upodobanie do najbardziej męskich z męskich, czyli torreadorów. Ingrid Bergman po skandalu, jaki wywołał jej związek z Robertem Rosselinim, jest gotowa wyjść za Larsa Schmidta, pochodzącego z porządnej szwedzkiej rodziny; „nigdy nie miał żadnych uczuciowych relacji ze znanymi kobietami”. Bergman podkreśla zresztą w rozmowie, że teraz najbardziej liczą się dla niej dzieci, ze skandalistki stała się więc wzorową matką i dzięki temu może powrócić skruszona na łono Hollywoodu. System to bowiem tyleż seksistowski, co pełen hipokryzji. Pilnuje świętego ognia wartości rodzinnych, choć sam tarza się w rozpuście. Wszystko jest jednak w porządku, dopóki zachowane są pozory. System nie toleruje inteligencji i niezależności, zwłaszcza u kobiet. Fallaci niejednokrotnie z mściwą satysfakcją patrzy na swoje heroiny, bo ona ma to, czego im mieć nie wolno. Czyli właśnie inteligencję i niezależność. Mężczyzn traktuje dużo bardziej serio i z większym szacunkiem.
Książkę kończy artykuł poświęcony młodziutkiej Joan Collins, której babcia powiedziała: „Masz nogi jak modelka, piersi jak marzenie, buzię jak czarodziejka. Twarz, mówiąc szczerze, specjalnie się nie liczy. W każdym razie bierz się do dzieła”. Collins się wzięła i zamierza z pełną premedytacją wykorzystywać swoje atuty cielesne. Reprezentuje nowe pokolenie aktorek, które nadal grają w seksistowską grę, ale już z pełną premedytacją. Chcą z niej wyciągnąć dla siebie tyle, ile się da. Jak wiemy, Collins z pewnością tej gry nie przegrała.
Oriana Fallaci, „Uwielbiani. Miss Fallaci podbija Hollywood”. Przeł. Natalia Mętrak-Ruda, Anna Osmólska-Mętrak, Znak, 360 stron, w księgarniach od sierpnia 2024Zamknąłem jednak książkę z rozczarowaniem, które wynika z kilku powodów. Pierwszy jest banalny – Fallaci opisuje świat dość już odległy. Mamy dzisiaj swoje gwiazdy, swoje skandale. Tamte historie, tamte biografie są pieśnią przeszłości, nie zawsze ma się ochotę brnąć przez gąszcz faktów i nazwisk. Było, minęło.
Drugi powód jest poważniejszy, choć wiąże się z tym „minęło”. Lata 50. to przecież łabędzi śpiew starego Hollywoodu. Systemu gwiazd, kodeksu Haysa, całej tej konserwy, tak obyczajowej, jak i estetycznej. Zaraz przyjdzie kontrkultura, rewolucja seksualna, młodzi gniewni złamią reguły i przegnają cenzurę, a na ekranach zaczną dominować brzydale w stylu Dustina Hoffmana. Fallaci opisuje kres pewnej epoki, ale zdaje się nie zauważać, że to kres, nie przeczuwać, że zmiana jest tuż za rogiem. Widać to chociażby w sposobie, w jaki opisuje, już po jego tragicznej śmierci, Jamesa Deana, który przecież reprezentował zupełnie nowy typ męskości, zwiastował nadchodzący przewrót. Pokazuje go jako nadwrażliwego, ale jednak maczo i trzyma się wytrwale tego, co dzisiaj nazywamy heteronormą. Dean jest więc uwikłany w liczne relacje miłosne z dziewczynami, zaś jedyna homoaluzja w tekście wygląda następująco: „Jakby nie dość było biedy i upokorzeń, Jimmy mierzył się w Nowym Jorku z jeszcze jednym problemem. Odkąd zaczął obcować ze środowiskiem teatralnym, na cel wzięły go sobie podejrzane postacie”. Powiedział więc do swojej dziewczyny: „Jestem mężczyzną, ale jeśli nadal będą mnie prześladować, zacznę w to wątpić”. Fallaci nie wątpi, że Dean mężczyzną pozostał.
Być może nie dało się nic więcej napisać we włoskiej gazecie A.D. 1956, choć nie sądzę, by nawet wtedy koniecznie trzeba było demonstrować homofobię. Owszem, jesteśmy bogatsi o kolejne biografie i dekonstrukcje, Ziemia obróciła się parę razy, można więc westchnąć i powiedzieć: „Ach, taki był kontekst epoki”. Co nie zmienia faktu, że pewne rzeczy nas rażą czy wręcz są dla nas, jak napisały tłumaczki, obraźliwe. Na przykład opisując życie Errola Flynna („ostatniego przedstawiciela szalonych lat dwudziestych”), Fallaci traktuje jego „romanse z małoletnimi bez skrupułów” jako „grzech powszedni” na równi ze „strzelaniem ślepakami” i „nawykiem płukania zębów koniakiem”. Pisze, że komuś osądzającemu „powierzchownie” ekscesy Flynna wydają się one godne pogardy, jednak „ktoś przenikliwy i pobłażliwy” odkryje w nich „swoistą filozofię”.
Tyle że samej Fallaci zabrakło przenikliwości, a w końcu od takiej sławy dziennikarskiej mieliśmy prawo jej oczekiwać. W zapisie tamtych czasów trudno odnaleźć głębszą mądrość, którą moglibyśmy zastosować i do naszych czasów. Nawet jeśli Hollywood wciąż jest pełen obłudy i seksizmu, a ludzie niezmiennie kochają kochać gwiazdy i traktują je jak istoty nieziemskie. Nie dla ogólników jednak sięgnąłem po „Uwielbianych”.
Niepokojąca, a natrętna myśl jest taka, że cóż, Fallaci też była częścią establishmentu. Krytykowała, ale i jej krytyka służyła systemowi, tak samo jak soczyste anegdoty o romansach gwiazd i spaghetti wożonym dla Loren. Pęka mi więc obraz niezależnej dziennikarki, bo też nie ma w książce momentu, w którym ona sama poddałaby się krytyce i postawiła pytanie o swój status w tym cyrku. Widzę jedynie bardzo inteligentną celebrytkę, która pisze o innych celebrytach.