Kilka dni temu minęła 49. rocznica premiery „Ziemi obiecanej” Andrzeja Wajdy. Z pewnością bardziej elektryzujące i właściwsze byłoby pisanie o tym filmie za rok, gdy do woli – i w grupie – będzie można używać tak solennych określeń jak „półwiecze”, „wszech czasów”, „arcydzieło”, „mistrz”, „kultowy”. Ową pięćdziesiątą rocznicę będzie można ponadto określić jako „okrągłą rocznicę”. Dopuszczalne będzie również słowo „jubileusz”, a nawet „święto” lub „uczta”. „Święto kina”. „Okrągła rocznica premiery arcydzieła mistrza Wajdy”. „«Ziemia obiecana» to najwybitniejszy polski film wszech czasów”. Usłyszymy wtedy nie raz i nie dwa przejmujący „Walc” Wojciecha Kilara, zwany też „Walcem z «Ziemi obiecanej»”. „Krytyka Polityczna” wyda książkę o Reymoncie albo o reakcyjnym, nieuświadomionym rewersie jego twórczości. Daniel Olbrychski zacznie brylować w mediach. Nie tylko w Łodzi urządzi się pompatyczne seanse rocznicowe, ale to w Łodzi wyprawiony zostanie bankiet, na którym lokalni politycy i przedsiębiorcy, ci nasi, ach, Lodzermensche, objawią się w strojach z epoki, powtarzając tubalnie: „Ja nie mam nic, ty nie masz nic!”, zaś hostessy obleczone w robociarskie chusty będą częstować gości leberką, ulikami i herbatą w polewanych garczkach.
Powszechnie uchodzi „Ziemia obiecana” za film wybitny, a zarazem – realistyczny obraz fabrykanckiej Łodzi. Oceny te, dzięki mechanicznym recytacjom, przesłaniają, moim zdaniem, to, czym „Ziemia obiecana” jest i czym nie jest.
Podnoszona systematycznie wybitność filmu Wajdy zwalnia z obowiązków krytycznych i zdrowej nieufności wobec zbiorowego odruchu pochwalnego. Oglądając więc „Ziemię obiecaną”, oglądamy plejadę gwiazd, misternie odtworzone kostiumy, autentyczne wnętrza i plenery zapierające w piersiach dech, wiejskie oraz metropolitalne. Znać peerelowski rozmach i gierkowski budżet. Przed naszymi oczami są odtwarzane sprawy ważne i dawne – istotny moment w historii społecznej Polski, rozkwit industrii, konflikt pokoleń, europejska psychomachia wieku XIX, gdy bohater musi wybierać pomiędzy milionami a miłością, tarcia nacji, rzecz o kapitalizmie, zapis terminalnej kondycji rodzimej kultury dworkowej.
Role główne są klasą same dla siebie, ale przecież także drugi plan i epizod zagrano tu po mistrzowsku. Dość wymienić Andrzeja Szalawskiego jako Buchholza, Piotra Fronczewskiego jako von Horna, Kalinę Jędrusik jako Zuckerową czy Włodzimierza Boruńskiego jako Halperna, entuzjastę Łodzi. Jakby i tego było mało, Wojciech Kilar stworzył muzykę, która nader sugestywnie oddaje rytm pracującej na pełnych obrotach fabryki – fabryki, która, wespół z resztą fabryk, nadaje rytm miastu i ludziom w mieście. W rezultacie, obawiam się, nie widzimy już nazbyt wyraźnie w „Ziemi obiecanej” biedy, krzywdy, najrozmaitszych wynaturzeń, chciwości podniesionej do rangi cnoty i sposobu na życie czy szwindli, dzięki którym silniejsi pogrążają słabszych, ale wyłącznie „Ziemię obiecaną”, film wybitny.
Ekspresjonizm i naturalizm, którymi posłużył się Wajda, by oddać grozę miasta potwora, stały się z czasem przezroczyste. Zamiast tragedii łódzkiej kosztujemy ciągu wysmakowanych artystycznie scen, popisu aktorskiego, kunsztu reżysera i operatorów, wysiłku scenografów. Aura tego pokazu jest tak intensywna, że przesłania wszystko, co aurą nie jest.
Problem realizmu „Ziemi obiecanej” polega z kolei na tym, że jest to autorska i wybiórcza ekranizacja powieści Władysława Reymonta, który to Władysław Reymont spędził w Łodzi wszystkiego ze trzy miesiące w roku 1896. W dodatku na kartach swojej powieści opisywał „rzeczywistość” sprzed dekady, jeśli za wiarygodny czasowy znacznik uznać przewijającą się w rozmowach między postaciami nowinę o śmierci Victora Hugo, a tenże zmarł 22 maja 1885 roku. Należy również pamiętać, co referuję za Wikipedią, że istnieją aż cztery wersje tego filmu – wersja z roku premiery, wersja telewizyjna „rozszerzona do około 200 minut”, wersja z roku 2000 „odrestaurowana” i „reżyserska” i wreszcie wersja z roku 2012, „zrekonstruowana cyfrowo”.
Konsekwencją takich operacji na tkance filmu były znaczące ingerencje w tok narracji. „Ziemię obiecaną” z roku 1975 otwiera idylla w Kurowie, natomiast przemontowaną z roku 2000 – infernalny poranek w Łodzi. Nie w każdej wersji Lucy i Karol uprawiają ostry seks, nie w każdej pojawia się wspólne muzykowanie kantorzystów. Wajda miał też kilka pomysłów na finał. Spośród nich wybrał rozwiązanie najradykalniejsze, a mianowicie dosztukował Reymontowi swoje zakończenie. Ostatnie strony „Ziemi obiecanej” ukazują Karola Borowieckiego w chwili wezbrania w nim uczuć municypalnych i nawrócenia się na filantropię, w filmie – lądujemy w przyszłości, w której niegdysiejsi wizjonerzy narwańcy są już zamożni, nadęci i topią we krwi strajk robotników.
Wypominając nobliście krótki pobyt w Łodzi, nie chcę powiedzieć, iż literat po kwartale spędzonym w jakimś miejscu nie ma prawa o tym miejscu pisać. Zwłaszcza literat z warsztatem reportera, który w przestrzeniach obróconych później w literaturę wpierw bywał, nadstawiał ucha i sporządzał notatki. Ale zachłystujący się realizmem „Ziemi obiecanej” winni mieć świadomość, że Reymont i Łódź to raczej przygoda, spięcie, przejazd. Reymont w Łodzi to zadaniowiec na robocie, a nie dozgonny wielbiciel miasta, przyszywany tego miasta syn. To nie casus Prusa mieszkającego i pisującego o Warszawie przez kilkadziesiąt lat – miłośnika, spacerowicza, kronikarza stolicy – to nie przypadek Joyce’a, dublińczyka na wygnaniu, rekonstruującego w najdrobniejszym detalu Dublin roku 1904 na użytek „Ulissesa”.
W nieco ponad ćwierć wieku od wydania „Ziemi obiecanej” Aleksander Bolesław Cyps, cięty krytyk i zapomniany dramaturg, piętnował „epos łódzki” i jego twórcę na łamach „Giewontu”:
Po dziś dzień patrzymy w Polsce na „Ziemię obiecaną” przez okulary Reymonta-kolorysty, nie zaś socjologa i psychologa ciała społecznego i żyjącego, nie tylko poruszającego się jak procesja chłopów ciągnących na Jasną Górę. To nie nowość, bo Lorentowicz zarzucił „Ziemi obiecanej” brak psychologizmu i pogłębienia socjologicznego, jedynie przelotny tam był rzut oka na miasto z okien wagonów pociągu pośpiesznego. Nadto, Reymonta oko kształtowało się na wsi, stąd przekonanie, że miasto jest zaduchem, zbiorowiskiem grzechu i niemoralności, roztrzęsionych nerwów i niesamowitych licytacji – „ile mi dasz” lub „ile zarobię”?
Blisko wiek później w znakomitej „Zmianie, której nie było. Trzech próbach czytania Reymonta” wtórowała mu Małgorzata Litwinowicz-Droździel, słusznie punktując, iż jak na „fresk” czy „panoramę”, bo i tak zwykło się w uniesieniu definiować reymontowskie dzieło, ma „Ziemia obiecana” zastanawiająco sporo ubytków:
Wiele się mówi o maszynach, niewiele o pracy, trochę o ciałach robotników i robotnic, niewiele o nich jako podmiotach; wiele o układach fabrykanckich, nic o samoorganizacji robotniczej (Reymont pisał powieść od roku 1896, musiał więc wiedzieć choćby o buncie łódzkim 1892 roku); pojawiają się bohaterowie dziecięcy, nic się jednak nie mówi o pracy dzieci.
Reymontowi i Wajdzie zarzucono, że w ich „Ziemiach obiecanych” lud miejski, w zależności od epoki synonimem był tutaj „proletariat” bądź „robotnicy”, przedstawiony został jako podzwaniający blaszankami rój, zbiorowość o wielu obliczach, która niezbyt wiele mówi, opisuje i żąda. Zasadniczo, to już mój osąd, prawie każdy poniżej statusu posiadacza fabryki jest w „Ziemi obiecanej” albo tłem, ruchomym elementem tła, albo karykaturą. Co gorsza, ekranizacja Wajdy, dzięki posługiwaniu się obrazami, popada raz po raz w pornografię cierpienia, widz doświadcza katalogu umęczonych ciał, pokazywane są mu kolejne pozycje z rejestru „makabryczne wypadki w miejscu pracy”. Ci ludzie właściwie nie żyją, tylko cierpią. Są bierni, ale w tym sensie, że oczekują naszego współczucia.
Mościmy się na widowni teatru anatomicznego, w którym prezentowany jest a to zmiażdżony korpus, a to żywy szkielet z farbiarni, a to urwana ręka, zgilotynowana głowa, uznojone kobiety, łachmany żebrzące o pracę pod murem fabrycznym, harujące dzieci, dziewczynki wybierane przez bogacza na gwałt. Ale choć ogrom tego cierpienia może, i słusznie, przytłaczać, to jednak odcięta noga człowieka nie jest człowiekiem i jego życiem. Przez życie rozumiem tu dużo więcej niż w PRL wymagali od Reymonta i Wajdy rewolucjoniści późni – podobni dzisiejszym sojusznikom ludu spoza ludu – przekonani, iż proletariat nie kocha i nie bawi się, nie wyleguje się na łące i nie rozprawia o świecie i sobie pośród świata, ale cięgiem obmyśla zamachy na cyrkuł i naplucie w arogancką gębę kapitalucha.
Litwonowicz-Droździel, jak i Paweł Tomczok, autor imponującego studium „Literacki kapitalizm. Obrazy abstrakcji ekonomicznych w literaturze polskiej drugiej połowy XIX wieku”, zauważają ponadto, że choć na pozór uniwersum „Ziemi obiecanej” kręci się wokół pieniądza, kredytu, interesu, plajty i asekuracji, to brakuje w tych dywagacjach i opisach ekonomicznego konkretu – emfatyczne „miliony” zastępują nierzadko liczbę i precyzję. Tomczok przywołuje zdanie Kazimierza Wyki, iż „cała konstrukcja i kompozycja «Ziemi obiecanej» aż się przez brzegi przelewa od reportażowo‐informacyjnego bogactwa”, z drugiej strony Litwinowicz-Droździel zwraca uwagę, że Reymont sam poniekąd dokonuje procesu odrealnienia, nasycając powieściową Łódź „mgłami, tumanami, dymami”. W efekcie zamiast widzieć miasto w ostrym świetle realizmu, oglądamy często widowisko przywodzące na myśl gotycyzm, romantyczne opary, mistycyzm w niepogodę, wizję Blake’a. Parafrazując Marksa – wszystko, co stałe, rozpływa się w łódzkim smogu i przyćmionym świetle.
Lektura takich książek jak te Litwonowicz-Droździel i Tomczoka jest skutecznym antidotum na wpierany nam od lat komunał, że „Ziemia obiecana” Reymonta, a w ślad za nią „Ziemia obiecana” Wajdy, to pozycja z gruntu i do cna antykapitalistyczna. Już nie chodzi o to, że słowo „kapitalizm” pojawia się w tej powieści dwa czy trzy razy. Rzecz w tym, iż mamy tu do czynienia prędzej z rozprawą z nie dość pozytywnymi wariantami kapitalizmu niż z jakąś totalną krytyką owej doktryny i kontrpropozycją. Reymont, co pokazuje Tomczok, idealizuje Polaków i wytyka nie-Polakom błędy i wypaczenia:
Na jednolity obraz awanturniczego kapitalizmu żydowskiego składają się tandeta, oszustwa oraz brak gustu. Obraz kapitalizmu niemieckiego opiera się na produkcji towarów wysokiej jakości, ale ma zdecydowanie bardziej złożony charakter. Kapitalizm niemiecki może być etyczny i drobnomieszczański (Baum), etyczny i nuworyszowski (Müller) albo pozbawiony etyki mimo fachowej wiedzy lub wykształcenia i olbrzymiego majątku (Bucholc, Knoll). Wreszcie polski kapitalizm szlachecki reprezentuje etyczną i estetyczną doskonałość (Trawiński), niepozbawioną jednak pewnych ekstrawagancji (Kurowicki), z kolei chciwość chłopskiego kapitalizmu najlepiej obrazuje zwierzęca walka o zdobycie pożywienia.
Zresztą trudno być krytykiem kapitalizmu, skoro nie ogarnia się zawiłości i rozmiaru tego zjawiska. Jak błyskotliwie konstatuje Litwonowicz-Droździel, nawet siedząc na pakach „swojej” bawełny, Karol Borowiecki nie pojmuje, że jest elementem globalnego obiegu wyzysku i ucisku – okiem w sieci, do której łowi się ciała dzieci, robotnic, robotników, i eksploatuje z nich to, co wartościowe i pomnażające zysk.
Reymont nadaje kapitalizmowi silny rys obcości etnicznej: prawdziwi królowie Łodzi są Żydami albo Niemcami, w powieści – wyłącznie ludźmi nizin, którym powiódł się niezasłużony awans. […] Z ulgą przecież można odetchnąć: jaki kolonializm? Wszak handel ze Wschodem, plantacje i oczyszczalnie w Turkmenistanie, spekulacja skutkami głodu bawełnianego to wyłącznie Scheiblerowie czy Geyerowie oraz ich powieściowe odpowiedniki. A o pochodzeniu bawełny lepiej po prostu nie myśleć.
Uważam Reymonta bardziej za wroga zogromniałego miasta – typowego dla wieku XIX – niż Engelsa z Kobieli Wielkich. Metropolia przemysłowa jawi mu się jako inferno, choć bywało, że w korespondencji dzielił się swoją fascynacją „masami ludzkimi” czy tętnem miejskiego życia. To w mieście zbiegają się bowiem te moce – skokowy postęp technologiczny, żądza posiadania, już to zrytmizowana, już to bezładna egzystencja setek tysięcy ludzi, emancypacja, wchłanianie społeczności wiejskiej i przerabianie tejże na „miastowych” i najtańszą siłę roboczą – które niszczą tradycję, nieodwracalnie odmieniają Polskę małomiasteczkową, prowincjonalną, Polskę dworków. Stąd taka, a nie inna Reymontowska Łódź: moloch, polip, Sodoma, mżysta kraina zaanektowana przez cielska fabryk, jakieś Żydowo i Niemcopolis w jednym, przetwórnia poczciwych dusz krajowych na grzeszników, lichwiarzy, karierowiczów, bandytów, zombie w trepach, psiogłowców tresowanych fabryczną świstawką. Wielkiego nowoczesnego miasta bali się ci, którzy rozumieli, czym jest wielkie nowoczesne miasto, i ci, którzy tego nie rozumieli. Obawa była wspólna i powszechna.
„Cywilizacja fabryki i miasta jawiła się jako zniszczenie ludzkich wspólnot, atomizacja społeczeństwa, wydanie osamotnionej jednostki na łup rekinów. Była zatruciem środowiska naturalnego i moralnego, zdziczeniem obyczajów, pozbawiała człowieka autonomii i godności. Robotnik stał się dodatkiem do maszyny, jej niewolnikiem”, rekapitulował Jerzy Jedlicki w „Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują” postawy antymiejskie w Anglii doby romantyków, zagorzałych kontestatorów miasta, tej narośli, tego wiru, tej wrzącej kadzi.
Bano się w Polsce Łodzi nie tylko ze względu na iście apokaliptyczną estetykę codzienną tego miasta – wszechobecny dym, chaotyczna zabudowa, dzielnice nędzy, huk rolwag, pył, ścisk, pęd, fetor, rwące rynsztokami parujące kolorowe ścieki, wielojęzyczny tłum – ale i dlatego, że Łódź była wybrykiem natury. Była, by pozostać w kręgu Reymontowskich metafor odzwierzęcych, kundlem brzydkim, rozjuszonym, bez rodowodu. Łódź była kundlem, który na dodatek nic sobie nie robił z rasowych ogarów i chartów, starożytnych grodów polskich. Bano się Łodzi, bo powstała z niczego i pośród niczego. Bo pęczniała w tempie amerykańskim, przez co miarkowano, iż naciąga złem w tempie Babilonu. Łódź nie miała pomników, zacnych familii, przybytków kultury, przywódczych bądź intelektualnych pretensji, długich, solidnych korzeni. Miała fabryki i kantory. Była czystym dzianiem się – niekończącym wydarzeniem. Była też lepem na „obce żywioły”, Żydów, Niemców, Czechów, Ślązaków, i Ameryką dla ludu tak okolicznego, jak i tego z Wielkopolski i Kujaw. Kominy łódzkich fabryk były im Statuami Wolności.
Bano się Łodzi i ludzi z Łodzi, fabrykantów milionerów o niepolskim pochodzeniu, bezwzględnych lodzermenschów, rodzimych arywistów, robotniczych mas, żydowskiej ciżby, zorganizowanych socjalistów, piewców rewolucji, niszczycielskiego fermentu ze strony tych, co nie mieli nic do stracenia. Podczas kłótni o pryncypia Borowiecki wyrzuca swojemu ojcu, gdy rodziciel próbuje go zaszantażować schedą przodków – szablami, konterfektami i ciągnącą się od czterech stuleci linią herbową – że przyjdzie mu w tym mieście walczyć z „przeciwnikiem bez skrupułów – bo bez tradycji; z przeciwnikiem dlatego strasznym, że jest sam sobie przeszłością, teraźniejszością i przyszłością, środkiem i celem”. Łódź budziła odrazę, politowanie i niesmak, ale też i przerażała i wprawiała przybyszów w zdumienie. Wprawdzie Litwonowicz-Droździel rozważa, czy fabrykancka Łódź była fenomenem i Galapagos w centrum Polski z endemicznymi formami nowoczesności, „czy odwrotnie: emblematem zmiany doświadczanej i rozpoznawanej dość powszechnie, choć w «polskim Manchesterze» skupionej w sposób laboratoryjny”, ale dwa opasłe tomy antologii „Budzi się Łódź…” są ponad tysiącstronicowym zapisem, literackim i dziennikarskim, trwającego dekadę za dekadą szoku.
Ostatecznie „Ziemia obiecana” Reymonta – a za nim: Wajdy – wydaje się po prostu entą wariacją na temat XIX-wiecznego „złego miasta”, zarówno w ogólności, jak i konkretnie Łodzi. Dziełem realistycznym o tyle, o ile komuś wystarcza uznanie za realistyczne dzieło, o którym powszechnie i od lat mówi się, że to dzieło realistyczne, i usatysfakcjonowany nie będzie dociekał, kogo i czego w tym spektrum realizmu brakuje, a czego i kogo jest aż nadto, z jakiej pozycji ów realizm był konstruowany, w jakim celu, dla kogo i jakimi środkami – artystycznymi, perswazyjnymi, psychologicznymi itd. – efekt realizmu osiągnięto. Najgorzej, że dla wielu odbiorców film Wajdy jest nie tyle filmem o jakimś wyrywku historii Łodzi, ile wręcz o Łodzi – tamtej, tej i każdej następnej. To przekonanie wzmacniały jeszcze słynne metakomentarze samego reżysera, który wyrażał zaskoczenie i radość, że kręcąc „Ziemię obiecaną”, nie musiał wznosić dekoracji, bo w Łodzi połowy lat 70. XX wieku wszystko, a zwłaszcza fabryki, park maszynowy i metody pracy, było takie samo jak u Reymonta i kiedy Reymont po tym mieście chadzał. Słowa mistrza nabrały z czasem siły niepodważalnego werdyktu: Łódź była skansenem.
Wbrew intencjom obu twórców nie wszyscy odczytali „Ziemię obiecaną” – literacką i filmową – jako krytykę pieniądza, kapitalizmu, hybris. W Karolu, Maksie i Morycu ujrzano, zwłaszcza w Łodzi, zwłaszcza w latach 90., nie dążących po trupach do celu dorobkiewiczów, ale prebiznesmenów, herosów nowej ery, w której najważniejsza była „prywatna inicjatywa”, „pomysły” czy „branie we własne ręce”. Imponowała ta rozpierająca ich energia. „Energia” – efektowne słówko, które może oznaczać cokolwiek, dzięki czemu da się go użyć w dowolnej sytuacji i jako wygodne uzasadnienie każdego działania. W nowej RP można było uronić łzę nad jaskrawą niesprawiedliwością i niedolą sprzed stu lat, nad losem małoletnich, robotnic i fabrycznych weteranów z „Ziemi obiecanej”, lecz przy okazji wykazywano także zrozumienie dla słusznych praktyk transformacji, konieczności poniesienia kosztów, zwłaszcza nie przez siebie, dokonania bolesnych nierzadko zmian, zaciśnięcia cudzych zębów.
„Pod koniec lat dziewięćdziesiątych bezrobocie w Łodzi osiągnęło 100 tys., co stanowiło około 20% populacji aktywnej zawodowo. Wkrótce okazało się, że miasto miało najwyższy wskaźnik zgonów w kraju, w tym najwyższy wskaźnik umieralności niemowląt i najwyższy wskaźnik zgonów z powodu raka oraz chorób układu krążenia. W tych trudnych okolicznościach ani miasto, ani region nie otrzymały żadnego istotnego, umożliwiającego restrukturyzację gospodarki, wsparcia ze strony państwa. W przeciwieństwie do górnictwa nie było rządowego planu modernizacji i restrukturyzacji przemysłu lekkiego” – te gorzkie zdania pochodzą z eseju „Postindustrialna sierota w neoliberalnej Polsce (1989–1994)” autorstwa Jacka Burskiego i Kamila Śmiechowskiego zamieszczonego w książce „Z bawełny i dymu. Łódź – miasto przemysłowe i dyskursy asynchronicznej nowoczesności 1897–1994”.
Dla wielu Łódź, jakbyśmy mówili o kimś, kto intencjonalnie bądź przez abnegację zszedł na złą drogę, była sama sobie winna. Winna nie tylko monokultury włókienniczej, centralnego sterowania, omal półwiecza komuny, postępu, za którym nie nadążała, i konkurencji światowej, której nie mogła sprostać, lecz i tego, czym rzekomo była – złym miastem. A w złym mieście żyli źli ludzie, roszczeniowi, leniwi, bez kwalifikacji, poza tymi wyuczonymi przy krosnach, nieumiejący odnaleźć się w entuzjazmie i kalejdoskopie przełomu. Czemu nie umieli? Powstało wtedy mnóstwo faryzejskich, naiwnych i pseudowspółczujących wyjaśnień. Mówiono i pisano o pechu, fatum, nadmiernej prędkości reform, samobójczym zapóźnieniu, złożeniu koniecznej ofiary, nieubłaganej logice rozwoju.
Jak zawsze, przybywano do Łodzi i pochylano się. Jak za Reymonta i sanacji. Tym razem nie w rozwibrowanych od produkcji fabrykach i pośród egzotycznej biedoty żydowskiej, nie na rozpolitykowanych przedmieściach, u strajkujących czy między biedadomkami, lecz na blokowiskach, pod pośredniakiem, na zasyfionych ulicach śródmieścia, w pobliżu famuł, w tak zwanych enklawach biedy, w ciszy wygasłych molochów szukano przyczyn i wpatrywano się z powagą w skutki. Najtrudniej przyznać, że to, co widzimy, jest naprawdę tym, co widzimy. Najłatwiej – odwrócić wzrok albo udawać, że miasta i jego mieszkańców nie formuje ciśnienie konkretnych decyzji, strategii, inwestycji, osłon i kwot.
Bo Łódź nie była nigdy wystarczająco idealna. Zbyt nowoczesna, arogancka i rozbuchana, gdy napędzała ją bawełna, nie dość nowoczesna i atrakcyjna w 1989 roku, nie dość zniszczona po wojnie, zbyt ogołocona po Wielkiej Wojnie. Wymiennie – irytowało, śmieszyło, oburzało lub wadziło to, że Łódź była żydowska, niemiecka, kosmopolityczna, czerwona, szara, ludowa, za daleko od Warszawy, niekorzystnie blisko stolicy, brudna, głośna, zadymiona, skupiona na zarabianiu pieniędzy, niekonkurencyjna, wzniecająca się do rewolucji, bierna, gnuśna, bez genealogii, monumentów, zieleni miejskiej, salonów literackich, z olbrzymią przestępczością, wypełniona patologią, nieciekawa i wyludniona.
Nie ma w Polsce drugiego miasta, które byłoby tak długo i systematycznie odsądzane od czci i wiary jak Łódź. Przez bite półtora wieku traktowano Łódź pogardliwie, z góry, wyszydzano, opisywano w kategoriach miejsca nieludzkiego, zaludnionego monstrami, obrzydliwego pod względem moralnym, higienicznym i wszelakim. Nie ma takiej inwektywy i krzywdzącego uogólnienia, którego by nie użyto wobec tego miasta – i to publicznie, w prasie, książkach, filmie, wspomnieniach. Obiegowe złośliwości pod adresem Warszawki, Krakówka, poznaniaków dusigroszy czy Brzydgoszczy wydają się kabarecikiem przy tej kampanii wstrętu i nienawiści.
Idealną puentą mojego tekstu – idealną, bo taką z życia, a co najlepsze, osadzoną w temacie zarówno Wajdowskim, jak i łódzkim – byłoby przytoczenie słów Bogusława Lindy sprzed niespełna dekady, który na planie filmu Mistrza o Władysławie Strzemińskim orzekł: „Łódź to miasto meneli”. „Miasto meneli” czołowego gwiazdora kina maczystowskiego niepokoju jest dalekim echem choćby alarmistycznej relacji autorstwa niejakiego „Mr. Gł.”, który w Łodzi roku 1880 zaobserwował, iż „rozbestwienie, graniczące ze zwierzęcością w niższych warstwach, panuje do nieopisania; powodem: pijaństwo, a często nędza – brak roboty”.
Ale skoro zacząłem od wizji przyszłorocznej okrągłej rocznicy premiery „Ziemi obiecanej”, z powodzeniem mógłbym w finale podzielić się wizją kolejną, wizją rocznicy jeszcze bardziej okrągłej i zacnej, bo setnej. Wyobraziłbym sobie rok 2075 i Łódź będącą nareszcie ziszczeniem snów i pragnień tak wielu tutejszych osób superpozytywnych, a mianowicie Łódź jako archipelag Fajnych Miejsc z Dobrą Energią odwiedzanych przez zmotoryzowanych Fajnych Ludzi. No i w którymś z tych Fajnych Miejsc, w zrewitalizowanej do fundamentów szwalni czy wieży ciśnień, doszłoby 21 lutego do zbiorowego seansu „Ziemi obiecanej” w 5D. Byłoby to czymś pomiędzy uciechą a hołdem dla tych dziwacznych reprezentantów przeszłości, wyfraczonych, rozgestykulowanych, bez mikrourządzeń wszczepionych w ich ciepłe różowe ciała, śmiertelnych. Fajni Ludzie z roku 2075 chłonęliby wprost do mózgów i serc antyczny film z roku 1975 odtwarzający Prałódź z roku 1885.
Mógłbym też wziąć czytelnika na szczerość i nieznane cuda, spróbowałbym go z lekka oszołomić, jakbym był zażywnym taksówkarzem spod dworca lub sfanatyzowanym przewodnikiem amatorem. Zacząłbym od „słuchaj” – populistycznie i w duchu przystępnego humanizmu. Słuchaj, Łódź to nie jest „złe miasto”, jak na początku XX wieku pisał ten potwarca i frant Bartkiewicz Zygmunt, to nie jest „miasto meneli”, „miasto pavulonu”, „miasto dzieci w beczkach”, „miasto patologii”, „miasto rozstrzelanych juwenaliów”, „miasto syfu i strachu”. Bo czy słyszałaś – słyszałeś – o słowach, w jakich o Łodzi wypowiadał się Jerzy Nowosielski, mieszkający tu w latach 50., czy znana jest ci powieść Josepha Rotha zatytułowana „Hotel Savoy”, czy widziałeś obrazy Jerzego Krawczyka albo fotografie Włodzimierz Pfeiffera, czy słyszałeś o walecznych kobietach u Haeblera i wierszach Przedborskiej, czy wiesz, że Łódź to nie tylko Piotrkowska i Bałuty, ale przecież też parki Chojen i chojeńskie osiedla moderne, to Grembach, strupieszałe wille Helenówka, tajemnicza Klapitka, ogromne połacie Widzewa, niknący Karolew czy Szlezyng, po którego ruinach można błąkać się niczym po ruinach Troi, to liczne rzeki podziemne, nasze Styksy i Missisipi, toczące swoje czarne wody pod stopami łodzian, pod chodnikami, pod asfaltem, to ruch i poszum rynków, to smak żulika, to monumentalne cmentarze?
Czy wiesz, że Whitmanowskie „miasto świata”, miasto składów, żelaza i kilku narodów, można było zobaczyć i w Łodzi? Czy wiesz, że jeden z najlepszych wersów w poezji polskiej, „noc jest przelaną kroplą jodyny”, brzmi w wierszu zatytułowanym „Łódź”? Czy chcesz, żebym pokazał ci miejsca, na których stały fabryki, cegielnie, kominy, zajezdnie, sklepy, domki z ogródkiem, piętrowe drewniaki, a dzisiaj nie ma tam nic albo jest zupełnie coś innego, bo czas w mieście i historia, i to, co jakoś wciąż pamiętamy, to następujące po sobie miasta, miasto na mieście? Czy chcesz, żebym pokazał ci, gdzie stały kamienice, te piętrzące się wielopokoleniowe życia, wieże obwieszane w Boże Ciało świętymi obrazami i girlandą, zima doczepiała im długie na metr sople, a latem nie milkł tam, na podwórkach, schodach, przed bramami, tupot i śmiech dzieci, język Łodzi?
Cytaty z tekstów Aleksandra Bolesława Cypsa i Mr. GŁ. za: „«Budzi się Łódź…». Obrazy miasta – między literaturą a publicystyką”, pod red. M. Kucner, A. Wardy, K. Kołodziej. Fragment „Źdźbeł trawy” Walta Whitmana w przekładzie L. Marjańskiej.