W początkowej partii „The Palace”, najnowszego filmu Romana Polańskiego, szef hotelowej kuchni podchodzi do stanowiska, przy którym jego podwładny przygotowuje biały sos w metalowej misce. Macza w niej palec, bierze sos do ust, po czym stwierdza: za słony, jeszcze raz. Po jakimś czasie saucier ma już gotową nową wersję, szef kosztuje i tym razem mówi, że jest dobrze, po czym odchodzi. Gdy odwraca się plecami, pracownik pokazuje mu środkowy palec, następnie bierze solniczkę i energicznie dosala sos. Podobną strategię przyjął w „The Palace” Polański. Nie jest to zła strategia, ale trzeba umieć danie przesolić, a potem jeszcze raz je przesolić.
Niewiele jest w filmie sekwencji takich jak ta kuchenna, sekwencji z puentą. A i ten żart wydaje się mało zaskakujący, podejrzanie znany, może po prostu usłyszałem podobną anegdotę gdzieś na imieninach. W ogóle trudno otrząsnąć się z wrażenia, że jesteśmy na męskiej imprezie o czwartej nad ranem i słuchamy dowcipów starszych kolegów, a słuchamy ich tylko dlatego, że oni stawiają. Dziadek przygruchał sobie młodą dziewczynę, okrągłą i różowiutką, nałykał się viagry, poszedł z nią do łóżka, w trakcie erekcji serce mu stanęło. Dziewczyna siedziała na nim wtedy okrakiem, teraz nie może z niego zejść. To w jednym apartamencie. W drugim niemłoda francuska hrabina, właścicielka pinczera miniaturowego, omdlewająca zawsze, gdy się zestresuje, spotyka polskiego hydraulika, który przyszedł przetkać jej rury.
Jest zima, jesteśmy w szwajcarskim hotelu w górach, gdzie zatrzymują się milionerzy. Stare pieniądze, nowe pieniądze. Przybysze z Afryki, Rosji, Stanów Zjednoczonych i z Europy. Młode modelki, emerytowane modelki po nieudanych operacjach plastycznych, byczki i świecący się na pomarańczowo panowie, którzy dzieciństwo prawdopodobnie spędzili w solarium. Trwają przygotowania do nocy sylwestrowej, w trakcie której pożegnane zostanie drugie tysiąclecie. W rozmowach przewija się milenijna pluskwa, ale Polański ze Skolimowskim, scenarzyści „The Palace”, nie mają pomysłu, jak ten fakt wykorzystać. Wątek przekrętu finansowego ginie w wirze wydarzeń, które napędzają: kawior, wódka, odchody. Zjawia się rodzina z Czeskich Budziejowic, pingwin z Antarktydy i ambasador Rosji w Szwajcarii. Króluje powszechna głupota, a ta rodzi chaos. Próbuje się w nim połapać kierownik hotelu, ale i on ma w zasadzie jedną odpowiedź na sytuację, w której się znalazł – małpkę wódki.
„The Palace”, reż. Roman Polański. Włochy, Szwajcaria, Polska 2023, w kinach od listopada 202Polański nie poświęca uwagi tym, którzy usługują bogaczom: sprzątaczki, hydraulików, kurierów widzimy zaledwie w kilku migawkach. Czy jakąkolwiek uwagę poświęcił bogaczom? Nie, tak naprawdę obraca w dłoniach garść liczmanów, a przecież przez lata żył na salonach, pomieszkiwał w drogich hotelach, więc można by zakładać, że wie o tym świecie więcej, niż głoszą powszechne opinie, wyobrażenia i plotki. Nie ma co liczyć na „Wielkie żarcie”, „The Palace” to przyjęcie w stylu bunga bunga. Jasne, gdy ogląda się po latach Marco Ferreriego, to dopada człowieka przede wszystkim nuda – ile można patrzeć na typa, który tak się nażarł, że pierdzi bez przerwy przez kilka minut, nawet jeśli gra go Michel Piccoli, aktor Godarda i Buñuela. Ale równocześnie jest przecież w tym jakaś fantazja – wyobraźnia Ferreriego pracuje. Mógł przecież pokazać czterech gości, którzy próbują zajeść się na śmierć chlebem z serem żółtym, a zamiast tego wkłada im do ust pasztet z trzech mięs podlany szampanem, sherry i porto, ułożony na srebrnej paterze, uformowany na kształt osmańskiego pałacu.
Widać, że Polański zwyczajnie nie czuje się w tego typu ekscesach najlepiej. Na tym polu trzeba mieć energię i pomysłowość ekipy „Jackass”, jej członkowie wkładają sobie w tyłki ryby i wypinają się do nieba, po którym krąży sęp, i czekają podekscytowani na to, co się wydarzy. W „The Palace” baba po popijawie ląduje twarzą w talerzu z kawiorem; korek od szampana strąca z głowy faceta tupecik. Trudno szukać tu inwencji i polotu. Kolejne zadania reżyserskie są po prostu odklepywane, po czym karawana jedzie dalej. Jakby Polański od początku nie wierzył w ten projekt. Trudno mu się dziwić. Czy w ogóle można zrobić film o niemożliwie bogatych ludziach za marne pieniądze? Przykład „The Palace” pokazuje, że nie bardzo – brakuje tu przepychu, zamaszystych gestów, za synonim luksusu w zasadzie robi tylko kilka pudeł z kawiorem.
Wróćmy do tego środkowego palca. Zastanawiam się, w kogo on został wymierzony. W zwolenników cancel culture; tych, którzy bojkotują Polańskiego i nie zamierzają mu odpuścić? W filmie nie ma ani jednej postaci, którą można by utożsamiać z tą grupą. Zamiast nich pojawia się Putin. Polański pokazuje, że Rosjanie trzymają kasę w bankach szwajcarskich, w których kiedyś swoją kasę trzymali hitlerowcy. Co z tą wiedzą mamy zrobić? Zrozumieć, że wszyscy są po tych samych pieniądzach? Że tak toczy się światek? Że życie to pinczer, który kopuluje z pingwinem? Polańskiemu się zwyczajnie ulało i postanowił się tym podzielić. Na szczęście dla niego „The Palace” ma ograniczoną dystrybucję i trudno film zobaczyć.
„Cięcie”, reż. Michel Hazanavicius
Rémy’emu, bohaterowi „Cięcia” Michela Hazanaviciusa, które pojawiło się w kinach w tym samym czasie co „The Palace”, też się ulewa. Rémy, filmowiec wyrobnik, autor banalnych reklam społecznych, dostaje zlecenie nakręcenia krótkometrażówki o zombie. „Szybko, niedrogo, przyzwoicie” – to jego dewiza. Etiuda jest toporna i mało śmieszna. Zombie atakują ekipę filmową, która kręci film o zombie – wklepując ten opis, trudno nie zacząć ziewać. Całość rozgrywa się na terenie tajemniczego kompleksu, w czasie rzeczywistym, takie było założenie narzucone przez producentów. Ludzie wbiegają w kadr i z niego wybiegają, czasem mają w ręce siekierę, czasem ta siekiera wbita jest w ich głowę. Ktoś bryzga krwią, ktoś ogranicza się do wymiotów. Oglądanie tej etiudy to ciężka próba, ale na wytrwałych czeka nagroda – w dalszej części „Cięcia” Hazanavicius, autor oscarowego „Artysty”, pozwala nam zajrzeć za kurtynę produkcji, pokazuje przygotowania do projektu, a potem, jak przebiegała praca na planie. Marna to jednak nagroda. Kilka średnich dowcipów, kilka obrazków z życia prywatnego filmowca, który okazuje się osobą nieciekawą, pozbawioną ikry. I chyba niespecjalnie utalentowaną.
„Cięcie”, reż. Michel Hazanavicius. Francja 2023, w kinach od listopada 2023Najlepsza jest ostatnia sekwencja, pewnie dlatego, że jej rytm wyznacza ściśle określony czas – widzimy ekipę filmową, która gasi niespodziewane pożary, biega po planie, byle tylko zmieścić się w wyznaczonym czasie. Reżyser, wspomagany przez zaradną córkę i żonę, która zrezygnowała z aktorstwa na rzecz krav magi, przedziera się przez kolejne kryzysy – jednego aktora usadza, drugiego, ledwie trzymającego się na nogach pijaka, musi trzymać za pasek. Konfrontuje się z producentem, gotowym zrezygnować z najważniejszej sceny w scenariuszu, byle tylko doprowadzić projekt do końca. Gdy Rémy to słyszy, zaczyna wrzeszczeć: „Ludzie zauważą, ludzie wiedzą, gdy karmi ich się gównem”. Po czym następuje scena cudownego zjednoczenia wszystkich pionów produkcyjnych tylko po to, by tę ostatnią scenę jednak nakręcić. Jeśli chodzi o to gówno, to wiadomo, że sytuacja jest bardziej zniuansowana, no ale naprawdę, czy horrorowa pulpa tak wiele by straciła bez sceny, w której ubabrana w krwi dziewczyna staje na tle pentagramu? Problemem jest to, że Rémy zwyczajnie nie ma serca do tego gatunku, dla niego to po prostu kolejna fucha. Jeśli chodzi Hazanaviciusa, to jest pewnie inaczej – on prawdopodobnie może sobie wybierać projekty. Ale też zdecydował się na podróż po świecie, którego nie zna i w którym nie czuje się najlepiej. Nie minął tydzień i znowu poczułem się, jakbym siedział w knajpie, słuchając historii gościa, który zwyczajnie przynudza. Tylko w kinie nikt nie stawia, sam musisz kupić sobie bilet.